Lądujesz więc w dość osobliwym miejscu, gdzieś na końcu świata. Strefa miasta, którą można by nazwać przemysłową, gdyby nie fakt, że w okolicy znajduje się też młodzieżowe schronisko, a na parkingu stacjonują kampery. Bez większych oczekiwań idziesz w stronę mieszkania, które od kilku godzin czeka zupełnie puste na Twój check-in. Tak przynajmniej wydaje Ci się do momentu, w którym po otwarciu drzwi nie odkrywasz, że w jego wnętrzu bawi się radośnie trójka dzieci…
Podróż po Europie podzieliłam na kilka odcinków, a odcinki na przystanki. Jednym z nich był włoski Trydent, o którym dotychczas słyszałam jedno wielkie nic. Nie przeszkadzało mi to jednak w tym, aby spędzić tu jedną noc. Kilka godzin, po których będę mogła ruszyć w dalszą podróż – taki mały checkpoint na regenerację, prysznic, sen i poranną kawę. Szukając noclegu na Airbnb nie miałam wielkich wymagań. Wygodne łóżko, czyste wnętrze, wifi, w porywach ekspres do kawy lub czajnik elektryczny i voilà! Lista moich oczekiwań jest zamknięta.
Szybkie wyszukiwanie i mam. Do wyboru są trzy mieszkania. Pierwsze ma całkiem niezły standard, sporo udogodnień i świetne opinie. Do jego odrzucenia przekonuje mnie jedynie cena, która jest trzy razy wyższa niż w przypadku pozostałych. Cóż… nie mam żadnego twardego argumentu, który przekonałby moje racjonalne alter ego do wydania blisko 1500 zł za jedną noc w jakimś miejscu tylko dlatego, że po prostu wydaje się ono ładne.
Mieszkanie nr 2 teoretycznie ma wszystko, czego potrzebuję, ale jego wnętrza są tak mroczne, że nie budzą mojego zaufania. Przechodzę do ostatniego kandydata. Szału nie ma, ale na zdjęciach wygląda w porządku, a w kwestii udogodnień też zdaje egzamin. Martwi mnie co prawda kilka negatywnych komentarzy i ocena 3.5/5, ale przecież mam tu spędzić tylko kilka godzin, więc co złego może się wydarzyć? Uspokajam mojego wewnętrznego sceptyka i przechodzę do rezerwacji.
Szczęśliwej drogi już czas
Do wyjazdu zostały już tylko dwa dni, gdy Isabela napisała do mnie wiadomość. Pyta, czy może zaoferować mi nocleg w innym miejscu, dodając, że jest ono znacznie lepiej wyposażone, nowoczesne i świeżo wyremontowane. Nawet gdybym chciała głębiej przemyśleć tę decyzję, nie bardzo mam już na to czas. Jak mantrę powtarzam więc sobie zdanie, że to przecież tylko jedna noc… „Okay, I agree” – odpisuję i zamykam okno.
W sobotę przed południem spakowałam do samochodu ostatnie bagaże i byłam prawie gotowa do drogi. Prawie… bo nadal nie wiedziałam, jaki adres mam wrzucić w GPS. Mimo mojej prośby o kontakt, Isabela nie odpowiadała. Większość gospodarzy wysyłała mi instrukcje dotyczące zameldowania kilka dni wcześniej. Ale nie tym razem. Było już po 12:00, gdy napisałam do niej raz jeszcze. A później jeszcze raz. I nic. Cisza. Moje pokłady cierpliwości na szczęście nie były jeszcze na wyczerpaniu, więc bez konkretnego adresu i pewności, czy naprawdę będę miała gdzie tego dnia nocować, ustawiłam trasę na okolice Trydentu i ruszyłam.
Droga miała mi zająć sześć godzin, w trakcie których liczyłam na to, że otrzymam w końcu jakąkolwiek odpowiedź od mojej gospodyni. I otrzymałam. 20 minut przed planowanym zameldowaniem Isabela wysłała szczegółowe informacje na temat adresu i kod do drzwi. Całość opatrzyła zdjęciami wejścia do budynku. Dodała też, że klucze do mieszkania znajdę w doniczce przed domem. Doskonale!
Trasa do Trydentu prowadziła przez jedne z najbardziej malowniczych górskich terenów, jakie kiedykolwiek widziałam. Zdawało się, że wyrastające po obu stronach potężne góry ospale przyglądają się tysiącom samochodów przemierzających szerokie pasma autostrady. No i jeszcze te wszystkie kolorowe domy raz po raz układające się w maleńkie osady wciśnięte w górskie zbocza tak jakby istniały tam od zawsze.
Słońce słaniało się za wysokimi szczytami, a jego ostatnie promienie niechętnie rozpuszczały się na wilgotnym asfalcie.
– Pięćdziesiąt siedem minut i będziemy na miejscu – mówię do Nory, która, sądząc po jej leniwym spojrzeniu, nie bardzo jest zainteresowana moją informacją. Przyjęła właśnie wygodną pozycję w transporterze i jedyne, co skłoniłoby ją do większego entuzjazmu to kilka kocich ciastek, które trzymam w schowku podczas naszych wspólnych podróży. Ale teraz nie czas na smakołyki. Skupiam się z powrotem na trasie i próbuję wykrzesać z siebie resztki koncentracji, która ewidentnie nie chce już dziś na mnie spłynąć.
Misja „Trydent Express”
No to jesteśmy! Choć sama nie wiem… Czy na pewno dotarłyśmy we właściwe miejsce? W pierwszej chwili mam wrażenie, że w tej dzielnicy od dawna nie widziano ludzkiej twarzy. Po chwili dostrzegam jednak przejeżdżający z impetem skuter oraz grupę nastolatków, która właśnie wyszła z betonowego prostopadłościanu podziurawionego okiennymi wnękami. Chwilę mu się przyglądam i dochodzę do wniosku, że mógłby przypominać nawet szwajcarski ser, gdyby nie to, że wszystko jest tu tak bardzo zgeometryzowane. Dziwne skojarzenie… nawet absurdalne, gdy zaczynam, o tym dłużej myśleć. To pewnie brak obiadu sprawia, że schronisko dla młodzieży w moich oczach jawi się jako ser.
Kilkanaście metrów dalej, po przeciwległej stronie ulicy stoi coś w rodzaju biurowca. Tak wnioskuję po przeszklonej fasadzie i ostentacyjnym szyldzie, który jak mniemam, ma przyciągać uwagę rzadko docierających w to miejsce przechodniów. No i jeszcze ten budynek na skrzyżowaniu. Niski, podłużny gmach porośnięty gdzieniegdzie wspomnieniami po plakatach, które ostatkami sił próbują krzyczeć „SCENDONO I PREZZI…”. Nie słucham ich. Czy ktokolwiek ich kiedykolwiek słuchał? Poza tym trudno powiedzieć o tym budynku coś więcej, bo odpadający tynk, brudne okna i zabite deskami drzwi nie pozostawiają złudzeń, że nikt tutaj dawno nie zaglądał.
A ja stoję na parkingu. Tuż przy czerwonym budynku, który na zdjęciach Isabeli wygląda na mniej wyblakły, niż jest w rzeczywistości. Pewnie robiła to zdjęcie jakiś czas temu i stąd te różnice w kolorach. Zresztą, kto by na to zwracał uwagę. Idę w stronę drzwi, przy których miała stać doniczka z kwiatami, a w niej klucze. Są drzwi. Jest doniczka. Jedna. Druga. Dziesiąta… Całe mnóstwo donic, z których wyrastają bujne kwiaty ożywiające ten niemy blok. Początkowo trochę nieśmiało zaglądam do każdej z nich. Nic. Zaczynam przeczesywać dłońmi nieco gęstsze partie kwiatów. Nic. Nie wiem, jak to się stało, że po chwili grzebałam już w ziemi. To na pewno ten krótki przebłysk fałszywego geniuszu podsunał mi myśl, że klucze mogą być ukryte, tak aby nie znalazł ich nikt niepowołany. Ewidentnie naoglądałam się zbyt dużo programów typu „Azja Express” i ot, takie są tego skutki: ręce czarniejsze niż zwykle, kluczy brak i ja zastanawiająca się nad tym, jaki scenariusz przygotowało dla mnie tego dnia życie.
Została jeszcze jedna donica. Stoi u brzegu budynku i zupełnie nienachalnie upomina się o uwagę. Gdy zaczynam się do niej zbliżać, już z daleka widzę kawałek sznurka, do którego przytwierdzony jest klucz z brelokiem.
– Jesteśmy uratowane! – Krzyczę w duchu i niemal od razu gaszę swój entuzjazm, widząc, że klucz nie pasuje do zamka w drzwiach. Przypominam sobie jednak o kodzie, który wysłała Isabela. Znajduję klawiaturę numeryczną przy wejściu, wpisuję zlepek kilku cyfr i na ekranie widzę „PIN OK”. Jednak, gdy naciskam klamkę, drzwi wciąż pozostają zamknięte. Próbuję jeszcze dwukrotnie, ale efekt jest wciąż ten sam. Rezygnacja zaczyna zajmować miejsce cierpliwości, której rzadko kiedy tak bardzo mi brakuje.
Wyciągam telefon i wracam raz jeszcze do wiadomości, którą napisała Isabela: „Please enter the code and enter quickly the gray left door”.
– Gray left door… – powtarzam w myślach i dostrzegam, że oprócz drzwi znajdujących się bezpośrednio przy klawiaturze numerycznej, dziesięć metrów dalej, po lewej stronie znajdują się jeszcze jedne. Co prawda kłóci mi się to kompletnie z ergonomicznym budownictwem, ale nie mam nic do stracenia, więc… Wpisuję raz jeszcze kod, po czym zgodnie z instrukcją podbiegam do „gray left door”. Otwarte! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak pogratulować architektowi tego rozwiązania znakomitego poczucia humoru.
Jesteśmy w domu. Tak jakby…
Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Idąc schodami, wyciągnęłam znaleziony w pierwszej misji klucz. Gdy jednak próbuję go użyć, znowu wyczuwam opór! Ale chwila… skoro nie jest to klucz ani do budynku, ani do mieszkania, to do czego właściwie służy? Zagadka pozostaje nierozwiązana, a ja dostrzegam, że i tutaj przy drzwiach wejściowych znajduje się klawiatura numeryczna. Wpisuję na niej ten sam kod co wcześniej i słyszę, jak mechanizm odpowiadający za otwarcie zamka zaczyna pracować. Po sekundzie drzwi są otwarte, a ja czuję ulgę. Nie trwa ona jednak długo, bo gdy naciskam na klamkę, zaskakuje mnie widok trójki kilkuletnich dzieci, którym właśnie przerwałam jakąś dobrą zabawę.
Maluchy trzymają w dłoniach samochodziki i z otwartą buzią patrzą na intruza, który ni stąd ni zowąd stanął w ich drzwiach. Ja nie mam w ręce samochodziku, ale podzielam ich grymas twarzy.
– English? – Mówię pierwsze, co przychodzi mi do głowy.
– Mama! Mama! – Krzyczy jedno z dzieci, a pozostała dwójka kiwa głową na znak, że mnie nie rozumieją.
W końcu przychodzi wybawczyni. Młoda kobieta, która chyba była właśnie w trakcie sprzątania lub zmywania naczyń – tak sądzę, patrząc na niewielki kuchenny ręcznik, którym ociera mokre dłonie. Mój widok nie wywołuje w niej wielkiego zaskoczenia, co budzi we mnie nieśmiałe wrażenie, że chyba się mnie spodziewała.
– Hi, do you speak English?
– Little… – odpowiada z niepewnym uśmiechem.
– My name’s Jessica. I’m from Airbnb.
– I’m too! – Mówi już z większym przekonaniem, a ja w natłoku myśli wybieram tę, która sugeruje mi, że to jest właśnie Isabela! Zapewne nie zdążyła wcześniej posprzątać mieszkania, nie miała z kim zostawić dzieci i stąd ta cała dziwna sytuacja.
– Great! So you are Isabela? I was thinking that…
– No. No. I live here – przerywa mi.
– But I rented this apartment.
– I rented too.
Wyszłyśmy przed budynek przekonane, że doszło do jakiejś pomyłki. Moja nowa nieznajoma zaczęła dzwonić na domofon innego mieszkania, w którym podobno mieszka Isabela. Kilkukrotne próby nic nie dały. Najwyraźniej nikogo nie było w domu. W trakcie naszej krótkiej rozmowy okazało się, że kobieta pochodzi z Niemiec i przyjechała z dziećmi na wakacje do Trydentu. Mój kiepski niemiecki i jej kiepski angielski pozwolił nam się dogadać na tyle, by zrozumieć, że jedyną osobą, która może rozwiązać tę sytuację jest ta, która do niej doprowadziła.
Isabeli jednak nie było ani w domu, ani pod telefonem. Wróciłam do samochodu i przez kolejną godzinę bezskutecznie próbowałam się z nią skontaktować. Telefony. Smsy. Wiadomości na Whatsappie. I nic. Cisza. Sprawy nie ułatwiał też internet, który raz po raz odmawiał posłuszeństwa. Przed moimi oczami zaczęła rysować się wizja poszukiwania hotelu (co mogłoby być w tym miejscu trudne) lub spędzenia nocy w samochodzie. Tylko co z Norą? Była jeszcze opcja trzecia – poproszenie nowo poznanej Niemki o możliwość przespania tej jednej nocy na kanapie. Ja mogłabym trochę odpocząć, a Nora załatwiłaby swoje kocie sprawy. Jednak im dalej brnęłam w każdy z tych scenariuszy, tym bardziej wydawały mi się one niedorzeczne.
Godzina 20:10. Telefon.
– Hi! How are you? – Isabela wita mnie tonem, na który w normalnej sytuacji odpowiedziałabym z uśmiechem: „I’m great”. Ale tym razem nie było „great”, ani nawet „fine”. Byłam zmęczona podróżą, niepewnością i jej ignorancją.
– There’s a problem with the apartment. It’s already rented.
– No, no, you go to bad house – moja gospodyni nieudolnie próbuje przypisać mi winę za tę sytuację, tłumacząc dalej, że udałam się nie do tego domu, który ona wskazała na zdjęciach. Zgodnie z tym, co teraz mówiła, powinnam była udać się do białego budynku obok czerwonego bloku, a zamiast klawiatury numerycznej – użyć klucza, który znalazłam w doniczce.
– But you’ve sent me the photo and the code to the red house, not to the white one.
– No. No. Go to white – rozłączyła się, a ja skierowałam swój wzrok na biały budynek obok parkingu. Funkcja mieszkalna jest ostatnią, jaką przypisałabym temu miejscu. Trudno określić, czy był to dom, blok, czy kontener, bo zdawał się łączyć cechy każdego z tych budynków. Pisząc ten artykuł, dziękuję Jess z przeszłości, która postanowiła uwiecznić tę dziwną konstrukcję na zdjęciu. Inaczej trudno byłoby mi opisać słowami to, jak faktycznie wyglądało to miejsce.
Do wątpliwej jakości drzwi prowadziły schody, które sądząc po chwiejności i brakujących elementach, były już mocno nadgryzione zębem czasu. Zagadkowy klucz tym razem spełnił swoją rolę. Weszłam do wnętrza, które było czyste i odnowione. Miłe zaskoczenie, że choć ten fragment opisu Isabeli znalazł pokrycie w rzeczywistości.
Zakwaterowałam Norę, przyniosłam z samochodu kilka drobnych rzeczy i zaczęłam rozglądać się po mieszkaniu. Nie trwało to długo, bo fakt, że było ono świeżo po remoncie sprawiał też, że świeciło pustkami. Bezskutecznie próbując znaleźć wifi, napisałam w końcu do Isabeli. Tym razem odpisała od razu: „No wifi in this apartment”. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam, biorąc pod uwagę, że wifi było wliczone w cenę wynajmu. W cenę wliczone były zresztą też inne udogodnienia takie jak: pralka, żelazko, wieszaki, suszarka do włosów, TV, ekspres do kawy… Żadnej z tych rzeczy jednak tutaj nie uraczyłam.
Nora oglądała mało ciekawy pejzaż za oknem, a ja zastanawiałam się nad tym, czy nocleg w tym miejscu jest w ogóle bezpieczny. Wiedziałam, że nie jest, ale nie miałam już siły walczyć z tymi myślami. Po chwili wiadomość na Whatsappie:
– Could you send your document?
– What kind of document?
Isabela odpisała, że potrzebuje nr mojego dowodu osobistego, datę urodzenia, informacje o obywatelstwie… Powodem miała być konieczność rejestracji pobytu, która w Trydencie jest podobno wymagana z urzędu. Czy jest to prawda? Nie wiem, ale w żadnym razie nie miałam zamiaru podawać tak wrażliwych informacji komuś, kto kompletnie nie wzbudził mojego zaufania. Tym bardziej, że w samym ogłoszeniu na Airbnb nie było żadnej wzmianki na temat tego, że takie informacje są wymagane.
Wisienka na zepsutym torcie
O godzinie 4:00 nad ranem obudził mnie kogut… i wtórująca mu Nora. Nigdy nie posądzałam jej o umiejętność porozumiewania się z innymi gatunkami, ale tym razem cykliczne „kukuryku” przeplatane z jej głębokim „miauuu” sprawiało wrażenie, jakby faktycznie próbowała się dogadać z sąsiadem zza okna. Wierzyłam w to, że krzyczy mu coś w stylu „Zamknij dziób!”, ale bez względu na to, jaka była treść tej rozmowy, jedno było pewne: to koniec mojego spania. Właściwie to nawet lepiej. Nie miałam ochoty spędzać tu ani chwili dłużej.
Po wyjściu z łóżka dostrzegłam jeszcze jedną wiadomość od Isabeli. Tym razem bezpośrednio na Airbnb, co autotranslator przetłumaczył tak: „Jutro apartament będzie do Twojej dyspozycji do 11 rano, aby się wymeldować, możesz zostawić klucze na stole wraz z podatkiem turystycznym w wysokości 1,5 euro za dzień. Miłej kontynuacji”. Naprawdę? Biorąc pod uwagę całą przeprawę, która towarzyszyła temu noclegowi, fakt, że zapłaciłam za niego kilkaset złotych i to, że spędziłam tu zaledwie siedem godzin – oczekuje się ode mnie jeszcze dopłaty w wysokości 1,50 euro? Pewnie nie muszę wspominać o tym, że informacja o dodatkowej opłacie turystycznej nie była uwzględniona w ofercie na Airbnb i że generalnie tego typu opłaty dokonywane poza tym serwisem nie są zgodne z regulaminem.
Podsumowanie
Cała ta historia wydaje się na tyle nieprawdopodobna, że wracając do niej wspomnieniami, wciąż trudno mi uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Od lat korzystam z Airbnb i nigdy nie doświadczyłam takiej serii przedziwnych zdarzeń, które miały miejsce w Trydencie. Napisałam ten artykuł, aby pomóc Wam zachować czujność podczas szukania noclegu online. Mam jednak nadzieję, że żadna z opisanych tutaj sytuacji nie stanie się Waszym udziałem.
Pamiętajcie, aby zwracać uwagę na opinie innych osób o wybranym noclegu. Nie decydujcie się na wynajem miejsca, którego nie widzicie na zdjęciach. Zwracajcie też uwagę na zachowywanie bezpieczeństwa w sieci – podawanie tak wrażliwych informacji, jak dane z dowodu osobistego wiąże się z ogromnym ryzykiem. Wszelkie tego typu sytuacje możecie też próbować wyjaśniać bezpośrednio z działem pomocy Airbnb lub innych serwisów, z których korzystacie.