[TRANSKRYPCJA]
W tym odcinku opowiem Wam, po co zaczęłam uczyć się języka francuskiego i dlaczego to była najbardziej nieuzasadniona decyzja w moim życiu.
Z francuskim jest tak, że łączy nas dość burzliwa relacja, którą określiłabym hasłem „to skomplikowane”. Mamy swoje wzloty, mamy swoje upadki, ale prawda jest taka, że to pierwszy język, który daje mi tak mocno popalić pod kątem poziomu gramatycznych zawiłości. Największy tragizm tej sytuacji polega na tym, że zawsze kiedy mam wrażenie, że o danym zagadnieniu wiem już wszystko, okazuje się, że może i znam podstawowe zasady, ale nie znam tysiąca wyjątków, które są od nich odstępstwem. I tak to mniej więcej wygląda od półtora roku, że średnio raz w miesiącu zadaję sobie pytanie, po co mi ten francuski.
Bo prawda jest taka, że właściwie „po nic”. Nie mam żadnego konkretnego powodu, dla którego koniecznie chcę znać biegle ten język, a jednak jest coś, co w jakiś sposób pcha mnie w jego stronę. Inna sprawa, że gdybym teraz, po kilkunastu miesiącach zmagań, miała porzucić nagle tę intelektualną inwestycję, to chyba nie do końca mogłabym się z tym pogodzić. Umówmy się: na tym etapie to już jest po prostu kwestia honoru.
Być może zastanawiacie się, skąd w ogóle wpadł mi do głowy pomysł nauki tego języka. Bo nie oszukujmy się – jest mnóstwo innych, przyjemniejszych form spędzania wolnego czasu, aniżeli rozgryzanie gramatycznych łamigłówek. Postaram się to wyjaśnić w tym odcinku, aczkolwiek z góry mówię, że nie gwarantuję, że to wyjaśnienie będzie logiczne.
Tydzień w Paryżu
Wszystko zaczęło się jakieś trzy lata temu, kiedy po raz pierwszy pojechałam do Paryża. I gdybym miała maksymalnie skrócić tę historię, powiedziałabym, że po prostu poczułam się tam jak w domu. I nie chodzi wcale o to, że październik w Paryżu był cudowny. Był bardziej ciepły. Był bardziej słoneczny niż październik w Polsce. Chodzi bardziej o ludzi. O ich nastawienie. O to chociażby, że za każdym razem wszyscy zakładali, że ja też jestem z Francji. Doszło nawet do takiej sytuacji, że pewna osoba nie potrafiła uwierzyć, że nie znam francuskiego i że to nie jest mój kraj. I na nic zdało się moje tłumaczenie, że pochodzę z Polski. Generalnie nikt w to nie wierzył.
Oczywiście być może niektórych irytowałoby takie podejście Francuzów, ale na mnie zadziałało to wręcz odwrotnie i to do tego stopnia, że po powrocie z tego krótkiego wyjazdu, zaczęłam sama zadawać sobie pytanie, jakby to było…? Jakby to było, gdybym znała francuski? Gdybym mogła jeszcze bardziej wsiąknąć w ten świat, jeszcze lepiej zrozumieć tę kulturę, tych ludzi…
Ktoś kiedyś powiedział mądre zdanie, że poznawanie nowych języków jest jak odkrywanie nowych światów. I ja się z tym absolutnie zgadzam. Uważam, że nie istnieje lepszy sposób na maksymalną immersję kulturową, niż właśnie poprzez naukę języka. Bo nie chodzi przecież tylko o to, aby rozumieć pojedyncze słowa, zdania. Chodzi o to wszystko, co jest między wierszami. O te wszystkie niuanse językowe, których nie jesteśmy w stanie zrozumieć, korzystając z jakiejkolwiek aplikacji, która pozwala przetłumaczyć. to, co mamy do przekazania.
A przynajmniej dla mnie język to nie jest tylko forma komunikacji. To brama do zrozumienia nowego świata, a ten świat, który zobaczyłam w Paryżu zachwycił mnie na tyle, że czułam ogromny głód, niedosyt. I to była chyba pierwsza iskra, która spowodowała, że przez kolejne miesiące jak bumerang zaczęła wracać do mnie myśl o tym, żeby zacząć uczyć się francuskiego.
No i stało się…
Zapisałam się na kurs. Zaczęłam uczyć się tego języka, a po paru miesiącach stwierdziłam, że to wciąż za mało. I wyjechałam na pół roku do Francji. Teoretycznie można powiedzieć, że to genialny pomysł. Mogłam przecież zacząć używać tego języka co dzień, zacząć używać go w praktyce. Ale prawda okazała się nieco bardziej brutalna, bo bardzo szybko przekonałam się, że język francuski w wersji oficjalnej (tzn. takiej, której uczę się z podręczników) dość mocno różni się od francuskiego, którego Francuzi używają na co dzień.
Przez pierwszy miesiąc nie miałam zbyt wiele odwagi, żeby wykrztusić z siebie jakieś francuskie słowa, więc w różnych sytuacjach ratowałam się angielskim. Ale potem, kiedy pojechałam do Prowansji, do maleńkich miasteczek, w których nikt nie znał innego języka niż francuski – nie było wyjścia. Oczywiście nie powiem, że prowadziłam jakieś przełomowe rozmowy życia, ale siłą rzeczy musiałam w mniej lub bardziej poprawny sposób komunikować się z ludźmi w różnych sytuacjach. I udawało się.
A takich przypadkowych sytuacji było dużo. Wiadomo – życie zawsze ma dla nas sporo niespodzianek, których kompletnie nie mamy w planach. I przykładowo w pewnym momencie musiałam dość szybko rozszerzyć swoje słownictwo o tematykę, której zupełnie się nie spodziewałam. A konkretnie – mechanika. Stało się tak, że w moim samochodzie zapaliła się kontrolka dotycząca niskiego ciśnienia w oponach i mimo, że były one napompowane, to kontrolka nadal się świeciła. Cóż… musiałam przejechać kilka warsztatów i opowiedzieć o swoim problemie. Opowiedzieć oczywiście po francusku, więc… nie było łatwo, ale udało się.
Innym razem nie umiałam znaleźć mojej kotki, która podróżowała razem ze mną. Myślałam, że być może wybiegła z domu, więc zaczęłam jej szukać. W te poszukiwania włączył się mój sąsiad. Sąsiad Francuz, któremu musiałam opisać, co się tak naprawdę dzieje i dlaczego biegam w amoku po patio, szukając nie wiadomo czego. Ostatecznie okazało się, że kotka była w domu…
Jeszcze innym razem w mieszkaniu, które wynajmowałam, wysiadł prąd i również trzeba było jakoś rozwiązać ten problem. Nie wspomnę też o różnych innych drobniejszych sytuacjach w sklepach, na poczcie, na ulicy. Często też turyści pytali mnie o drogę, myśląc, że jestem stąd. Takich małych, mikro sytuacji, mikro dialogów było naprawdę sporo, ale każdy z nich pokazał mi jak bardzo otwarci są Francuzi. Jak bardzo są otwarci, kiedy próbujemy rozmawiać z nimi w ich języku i nie miałam pod tym (ani zresztą pod żadnym innym) kątem jakiejkolwiek negatywnej sytuacji. Zawsze ostatecznie udawało się z czyjąś pomocą rozwiązać różne problemy, które pojawiały się na drodze.
Szukając swojego miejsca na Ziemi
I cały czas miałam to podskórne wrażenie, które towarzyszyło mi też w Paryżu – to poczucie, że jestem u siebie. Że to nie jest wcale obcy kraj. To poczucie myślę, że było zbudowane na bazie tego, że każda osoba, którą spotykałam, zawsze z góry zakładała, że to też jest mój kraj.
I myślę, że na tym polega cały absurd tej sytuacji, że mieszkając w Polsce – w kraju, w którym się urodziłam, który teoretycznie jest mi najbliższy – tylko ze względu na to, że mam ciemną karnację, bardzo wiele osób z góry zakłada, że nie jestem stąd. I szczerze mówiąc, czasem to są naprawdę irracjonalne sytuacje. Chociażby gdy idę do restauracji, a kelner, o nic nie pytając, przynosi menu w języku angielskim. Albo gdy załatwiam jakąś sprawę w urzędzie i jestem chwalona za to, jak świetnie znam język polski.
Fakt, to są czasem zabawne anegdoty, które mogę przytoczyć przy takiej okazji jak teraz. Ale gdy zderzam się z tym, że we Francji nikt nie pyta mnie o pochodzenie, tylko zakłada, że jestem właśnie z tego kraju, to zaczynam coraz częściej zadawać sobie pytanie, gdzie tak naprawdę jest moje miejsce na Ziemi.
Wiem, miało być o języku, a zrobiło się super refleksyjnie. Mówię jednak o tym dlatego, że nie mając szerszego kontekstu, chyba trochę trudno wyjaśnić mój zachwyt Francją i tę wydawałoby się trochę irracjonalną chęć nauki francuskiego. Ale czy wszystko musi być w życiu zawsze podyktowane takimi stuprocentowo logicznymi przesłankami? Myślę, że czasem warto podążać tam, gdzie nas niesie. Gdzie niesie nas nawet to, czego do końca nie rozumiemy.
Ja na ten moment nie mam jeszcze pojęcia, dokąd powiedzie mnie moja burzliwa przygoda z językiem francuskim. Nie mam pojęcia, po co mi ten francuski, więc nie odpowiem na to pytanie, które jest zadane w tytule tego odcinka. Nie mam pojęcia, po co jest mi ten stos książek, z którym codziennie patrzymy sobie w oczy. Nie mam pojęcia, po co są mi te setki zapisanych kartek z ćwiczeniami. Ale wiem, że dopóki czuję ten nieokreślony niedosyt, to nie chcę za nic zawracać z tej drogi. Przy okazji chciałabym podziękować i zadedykować ten odcinek mojej nauczycielce francuskiego, dzięki której ta momentami niełatwa i wyboista droga, staje się znacznie bardziej przyjemna.
Tym optymistycznym akcentem kończymy ten odcinek. Mam nadzieję, że wniósł on do Waszego życia coś ciekawego. Być może zmotywował Was też do nauki francuskiego. Jeśli tak, to życzę Wam mnóstwo wytrwałości nawet wtedy – a może szczególnie wtedy, gdy tak jak ja nie będziecie potrafili odpowiedzieć na pytanie, po co Wam ten francuski. Dzięki, że byliście ze mną i do usłyszenia wkrótce.